SKRZYDŁA
Stawiam skrzynkę wódki na to, że bracia Wright nie zdawali sobie sprawy jak bardzo zmienili świat. Na pewno wiedzieli, że zapoczątkowali przełom. Ale raczej nikt wtedy nie ogarnął jego kalibru. A zobaczcie jak szybko świat złapał bakcyla latania. Pierwszym udanym lotem (17 grudnia 1903) pokonali 37 metrów, a później (tego samego dnia) 279 metrów. Już trzy lata później Rumun Traian Vuia poleciał maszyną która nie potrzebowała pomocy żeby wystartować. Kolejne trzy lata później Louis Bleriot przeleciał nad kanałem La Manche. Potem szybciutko przeleciane zostały Alpy (1910) i Morze Śródziemne (1913) – to grubo ponad 700 kilometrów. Gdy w 1914 wybuchła Wielka Wojna, wojskowi nie od razu skumali potęgę nowego narzędzia. Ale i to szybko się zmieniło. Już niebawem ludność całej Europy podziwiała z ziemi akrobacje i powietrzne pojedynki asów przestworzy. Ich wyczyny rozpalały do czerwoności wyobraźnię. Każdy chciał być jak oni. Jak podniebni rycerze nowej ery.
Koniec wojny przeniósł pilotów i ich samoloty z teatrów wojny do teatrów czasu pokoju. Objazdowe lotnicze cyrki, wyścig po coraz to nowe rekordy i sporty lotnicze wcale nie tonowały emocji wokół latania. Wręcz przeciwnie. Teraz można było zobaczyć z bliska i maszyny i pilotów, dotknąć, uścisnąć dłoń. Wczesne lata dwudzieste były pod tym względem wyjątkowe.
Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że wiele zegarkowych marek patrzyło pożądliwie na tę gorączkę w przestworzach. Nowe wyzwania, nowe potrzeby ale i nowy rynek. Wyścig o serca i nadgarstki pilotów rozpoczął się.
USKRZYDLONA KLEPSYDRA
W dolinie królów można by umieścić kilka marek. Między innymi Longines. Ten "sfokusował" się dość intensywnie na tematach około sportowych (co przełożyło się na zintensyfikowanie prac badawczych nad chronografami). Ze szczególnym zamiłowaniem do jeździectwa i lotnictwa właśnie. To drugie da się zauważyć patrząc choćby na uskrzydloną klepsydrę w logo. No i nie można nie wspomnieć o pozycji oficjalnego dostawcy Międzynarodowej Federacji Lotniczej (1919). Longines po pierwsze uwolnił ręce pilota (ale również żołnierza). W 1913 roku wypuścił jeden z pierwszych chronografów naręcznych. Banał? No nie tak do końca. W tym zawodzie ręce były nieco potrzebne. Po drugie należy się bonus za styl. Zrobił to legendarnym kalibrem
13.33Z: włos Breguetowski, 18 kamieni szlachetnych, 18000 cyknięć na godzinę zamkniętych w 29 milimetrach średnicy. Koronka zintegrowana była z pusherem. Pierwsze wciśnięcie uruchomiało stoper, drugie zatrzymywało go, trzecie zerowało. Wciśnięcie małego rysika w okolicach drugiej godziny umożliwiało zmianę czasu za pomocą koronki. Były różne wersje tego zegarka. Z pusherem na godzinie drugiej, z tachymetrem, telemetrem, pulsometrem (uruchomiony chronograf miał zatrzymać się po 30 uderzeniach. Liczba, którą wskazała wskazówka "sweep seconds", to częstość akcji serca pacjenta), w złocie, w stali. I zwykle z pięknie wykonaną tarczą ze szkliwa, zaskakująco odporną na upływ czasu. Longines produkował ten zegarek ponad dwadzieścia lat. Co się stało, że przestał?
Cóż. Po pierwsze nie było tanio (następca wcale nie okazał się tańszy). Po drugie, trochę za sprawą
Breitlinga monopusher stał się nieco… Niemodny (w 1920 roku "Brajtek" rozdzielił start / stop i reset mechanizmu na dwa pushery). No i po trzecie. Samoloty zaczęły latać nieco szybciej. To już nie były te klekoty krztuszące się dymem przy nieco ponad siedemdziesięciu kilometrach na godzinę. Zaczynało się robić naprawdę ostro i potrzebne były nowe rozwiązania. Wyobraźcie sobie, że zapierniczacie… no już w tych czasach grubo ponad 300 km/h swoim skrzydlatym smokiem, a wskazówki do nawigowania brzmią tak: 50 sekund na południe, 35 sekund na zachód i potem znowu na południe. A po 75 sekundach południowy wschód itd. I co? Pierwsze kliknięcie: start, drugie kliknięcie: stop, trzecie kliknięcie: reset? To się nie trzyma kupy. Umówmy się. Dwa guziki od Breitlinga załatwiło sprawę tylko trochę.
LEGENDA
Tu właśnie wkroczył król – legenda.
Kaliber 13ZN z funkcją - a jakże:
Fly-Back.
Funkcja Fly-Back umożliwiła uruchomienie mechanizmu resetowania podczas działania chronografu. W klasycznym układzie koło kolumnowe obracając się nieco blokuje możliwość przypadkowego resetu. Myli się jednak ten kto myśli, że wystarczyło usunąć jedną zapadkę czy bolec by zerowanie w ruchu stało się możliwe. W tym samym czasie proces odsuwania musiał również zwolnić sprzęgło chronografu, odsuwając je od tarczy chronografu podczas naciskania przycisku resetowania, a następnie ponownie włączyć go po zwolnieniu przycisku. Nawet nie będę udawał, że rozumiem wszystko co się dzieje w tej konstrukcji. Ale nie przeszkadza mi to w rozumieniu, że 13ZN – a szczególnie wersja 13ZN-12 – spuszcza absolutny "wpierdziel" większości wymyślonych przez człowieka mechanizmów. W wersji 13ZN-12 licznik godzin wylądował „na godzinie trzeciej”. Licznik minut objął całą tarczę otrzymując dodatkową wskazówkę do ich odmierzania. No i jeszcze licznik sekund. Reset w ruchu wszystkich tych trzech wskazań jednocześnie ogromnie zwiększał poziom komplikacji. Kto nie widział zapraszam na YouTube. To jest dopiero "watchporn". Oczywiście spece z Longines stworzyli obudowę tak dopasowaną do tego silnika, że człowiek patrząc na ten zegarek sam nie wie, z której strony chce go oglądać. Prawie 40 mm (dość współcześnie), w złocie lub stali – do wyboru. Sześć wskazówek, koronka i dwa pushery, 17 klejnotów, sprężyna Breguet i 18000 wachnięć. Było też kilka różnych wersji (w tym wodoodporna), ale żadna z nich nie była wersją „economy”. W katalogu z 1940 Longines 13ZN kosztował 125 dolarów. Dziś 13ZN osiąga ceny od dwudziestu do ponad stu tysięcy złotych. A rekord jaki widziałem to 150.000 dolarów. To jak? Trzyma wartość? Tyle, że ten zegarek nie ma nic wspólnego z epoką Swatch’a. To były czasy kiedy Longines sam wyznaczał sobie pozycję na rynku.
Na koniec chciałbym powiedzieć, że 13ZN był pierwszym zegarkiem z Fly-Back na świecie. Jest jednak spora szansa, że pierwszy był Valjoux 22G. Jednak relacji między tymi werkami jeszcze nie ogarnąłem i zostawię to na inną okazję.
* wpis pierwotnie opublikowano
TUTAJ